wtorek, 24 listopada 2015

- OPOWIEŚCI -

TYPOWO, BLOGOWO, ZZA OCEANU

+ PRZYPADKOWE ZDJĘCIA


wierzyć mi się nie chce, że przygoda z moją rodziną prawie dobiega końca. Zostało nam jakieś 40 dni, a doskonale pamiętam, jak pisałam, że jestem tu JUŻ 80 dni.
40 dni, minie błyskawicznie. Długi weekend (Thanksgiving) wyjazd w góry ze znajomymi. Potem zawita grudzień, oczekiwanie na święta, wyjazd na tydzień do Kanady, powrót w nowy rok pakowanie i opuszczenie 'domu'







Jakie plany na potem?
Zostaje w USA jeszcze troszkę, gdyż zdecydowałam się na przedłużenie roku. Stety- niestety nie ze swoją dotychczasową rodziną. Nie była to moja decyzja, a ich. Dokładnie dziadków (tych, z którymi byłam na wakacjach w Portugalii), bo stwierdzili, że jak dzieci chcą z nimi tam jeździć na wakacje, to muszą znać język. I tak za moimi plecami, nie pytając nawet czy chcę zostać, zaczęli szukać nowej Au-Pair. Smutne ale co zrobić. Miałam nawet jeden wieczór z moimi hostami, gdzie oboje płakali, że z nimi dłużej nie będę, bo jestem super. Płacz płaczem, smutek smutkiem, ale realia takie a nie inne, opuszczam rodzinę.
Stres jest. Trzeba szukać nowej, nie wiem gdzie wyląduje. 
Do tego musiałam robić szkołę na szybko. Wybrałam LIU POST. 2 kursy (Music that made America, Exploring the American States), 2 weekendy, 6 kredytów, chyba lepiej być nie może. Cudna opcja dla mało ambitnych, leniwych, chcących kredyty 'odbębnić', lub poczuć klimat prawdziwego akademika, mieszkając w nim przez weekend w otoczeniu prawdziwych studentów. Moje plany były inne. Chciałam pójść na angielski i hiszpański, ale plan zruinowało mi to, że zamiast do stycznia, czas skrócił mi się do 20 listopada. Na ten dzień też padał deadline, jeśli chodzi o składanie aplikacji, w której trzeba mieć wyrobione wszystkie kredyty.
Wzięłam udział w konkursie na Super Au-Pair. Trzeba było nagrać filmik lub/i napisać esej. Wybrałam dwie opcje. Efekty filmiku: tadam trzymać kciuki, wyniki w grudniu
InterExchange uznało mnie za osobę godną do zrobienia z nią wywiadu na blogu, gdzie można przeczytać, po angielsku, o moich wrażeniach z programem Au-Pair TUTUTU

A jak tak linkami zasypuje, to jeszcze INSTAGRAM




Ach, jak cudowna jest PANAMA! 


piątek, 20 listopada 2015

- DOMINIKANA -

CZYLI GORĄCE WSPOMNIENIA, W JESIENNY DZIEŃ



Moja przygoda na Dominikanie rozpoczęła się z 3 dniowym opóźnieniem. Z tego też względu, zostało mi mało czasu na zwiedzenie wszystkich zaplanowanych miejsc (przejechać wyspę dookoła) i musiałam ustalić nowy plan. Po ciężkich Haitańskich zmaganiach, z Cap Haitien wybrałam autobusem się do stolicy Dominikany: Santo Domingo. Całe szczęście nie miałam żadnych problemów na granicy. Czujnie sprawdzałam tylko, czy od nich dostanę pieczątkę - przybili, uf.



Doznałam wielkiego szoku. Ta sama wyspa, a różnica między państwami kolosalna. Moje oczy ujrzały sklep meblowy, wszystkie fast-foody, supermarket (bez ochroniarzy z karabinami), aptekę, sklepy z ubraniami, domy z szybami w oknach, biurowce, na ulicy panują jakiekolwiek zasady, cywilizacja, łooooo.
Z przystanku odebrał mnie kolejny couchsurfingowy host, i tu niespodzianka, gdyż przyjechał po mnie z jeszcze jednym podróżnikiem, chłopakiem z Teksasu.
Nasz host pokazał nam trochę miasta, po czym wieczorem wyszedł na imprezę, a my zmęczeni podróżą zostaliśmy w domu, i trochę porozmawialiśmy. Opowiedziałam mu o tym, że jutro z rana najprawdopodobniej jadę dalej, bo mam tylko 4 dni i nie chce tracić czasu, a do stolicy i tak jeszcze przyjadę, bo w końcu mam stąd lot, i wtedy pozwiedzam coś jeszcze. Koledze spodobał się plan na tyle, że rano, wyruszyliśmy razem, na koniec drugi wyspy, odpoczywać. Naszym celem była Punta Cana.

I tak znów, złapaliśmy autobus i bez jakiegokolwiek planu, dotarliśmy do celu. Jako, że to miejscowość bardzo turystyczna z samymi hotelami, o couchsufring, tym bardziej last minute, bardzo ciężko (szczerze mówiąc nawet nie sprawdzaliśmy). Znaleźliśmy hostel blisko plaży (hostel, 2 pokoje przechodnie w jednym 6 osób, w drugim 4, wspólna łazienka: $10 za noc saay whaaat?!), i powędrowaliśmy na plaże. A tam czekała na nas cisza, spokój, widoki, woda w kolorze morskim, leżaki, rum wieczorem na plaży z hostelowymi współlokatorami- WAKACJE. Jestem typem aktywnego spędzania czasu, na plaży leżeć nie umiem, hmm, cóż, wszystko się tam zmieniło. Woda o idealnej temperaturze, powietrze rześkie, nic do roboty, czas nie goni. Po całym zwiedzaniu wszystkich miast, łapaniu autobusów, samolotów, czasem biegu, zmęczenia, spaniu w autobusach, przyszedł czas na wakacje. 'Zostaje, nie wracam...' to chyba były słowa najczęściej wypowiadane, no ale oczywiście, na 3 dzień pobytu, padł dzień wyjazdu. Znów podróż do stolicy, gdzie miałam spędzić cały dzień, noc, żeby następnego dnia łapać samolot do Chicago. Pożegnałam się z współtowarzyszem podróży, i tak trafiłam do następnego hosta.
Bardzo aktywnie zwiedzaliśmy a wieczorem spotkanie z jego znajomymi.Dominikana, magiczne miejsce, wszyscy, wszędzie tańczą. W barach, restauracjach, a nawet w sklepie można spotkać. Zamiast barów bardzo popularne tutaj są sklepy monopolowe, przed którymi wystawione są krzesła (bądź tylko miejsca stojące). Co za tym idzie jest bardzo tanio i lokalnie!

Do domu trafiliśmy bardzo późno wraz z kuzynem hosta, który przyjechał na parę dni i jeszcze jedną dziewczyną (też z couchsurfingu). I tu długa debata, że do Chicago nie chcę jechać, bo mam jeszcze czas na zwiedzanie miast, tutaj zupełnie inny klimat, wakacje. Wszyscy mnie bardzo zachęcali i tak na 12 godzin przed lotem, spontanicznie przebookowałam lot. Nie żałuję. Zwiedzanie stolicy, wieczorki taneczne, mnóstwo nowych znajomych, zachody słońca na plaży, jazda transportem publicznym (rozwalające się samochody, ledwo jeżdżące, które mogą zmieścić 7-8 osób, chociaż już w 4 odczuwa się dyskomfort spowodowany brakiem miejsca). Wszystko cudowne!
EDIT: nie wszystko!! Zapomniałam o gwizdaniu i psyczeniu, żeby zwrócić Twoją uwagę. Tutaj to normalne dla nam znanej kultury niegrzeczne. I jak zawsze człowiek się przyzwyczaja do różnic i musi je zaakceptować na terenie obcych państw, tak nazwijcie mnie zamkniętą czy cokolwiek, tego znieść nie mogę.
Już wołanie 'rubia' było lepsze.





Za co kocham najbardziej to miejsce? Mogłabym powiedzieć, że za plaże, ale miejsca turystyczne nie są moimi faworytami. I szczerze rozumiem boom na Dominikanę w PL, bo warto tu przyjechać, ALE, to co mnie najbardziej urzekło, to kultura. Właśnie to, że mogłam poznać wszystko co lokalne. To, że mogłam łapać 'autobusy', które były autami, jeździć na pace, pić z lokalnymi znajomymi piwo w lokalnym barze, czy tam przed sklepem, za rum w nocy, na plaży, w niemiecko-amerykańsko-filipińskim hostelowym towarzystwie, do tego salsa, bachata, merengue, którą mam wrażenie potrafią perfekcyjnie wszyscy lokalni, spacerować nocą do domu, popijając chemiczną oranżadę, która o tej porze nocy, smakuje wyśmienicie!




wtorek, 17 listopada 2015

- HAITI -

CZYLI JAK TO TAM BYŁO
CZ. 2 WAKACJI

No i pierwsze co mi się na usta ciśnie, to CUDOWNIE!
Długi post, ale mógł być jeszcze dłuższy

HAITI

Zaraz po tym jak wysiadłam z samolotu, przywitała mnie kapela grająca haitańskie rytmy, uśmiechnięci widząc białą osobę (w samolocie byłam jedyna, robiono mi nawet zdjęcia), przeszłam kontrolę (jak się potem okazało błędnie) i szczęśliwa wyszłam na zewnątrz. Przed lotniskiem, pod wiatą utkaną z palmy, stoi pełno osób. Nie wiem czy te osoby czekały na bliskich, czy raczej stały w roli gapiów. Błyskawicznie zostałam ostrzeżona, że moja torba jest otwarta na pół centymetra, i mam ją zapiąć, a telefon schować i nie trzymać w ręku. Przyjechał po mnie mój host. Z kwestii bezpieczeństwa, on dodał natomiast, że trzeba być ostrożnym bo kieszonkowcy, oraz ludzie mogą być mało przyjaźni, jeśli chodzi o robienie im zdjęć.
Moje mieszkanie w Port Au Prince mieściło się w górach, widok rozciągał się piękny. Bardzo szokujący w nocy, kiedy wiesz, że pod tobą rozpościera się całe miasto, powinno się świecić w nocy, a zamiast tego, było tylko parę zapalonych lamp. No cóż, biedę widać nie tylko w tym. Nie ma elektryczności, wody, jedzenia, a w nocy było słychać strzały.
Mieszkając u ambasadora, nie musiałam się martwić o nic. Była woda (i to ciepła), prąd praktycznie non stop (z jedną tylko przerwą), wi-fi(!), mur wysoki na 4 piętra i drutem kolczastym, pod napięciem, strażnik przed wejściem z karabinem na 1.5 m.

Domek na drzewie to Hostel, widok z obserwatorium w górach, i widok z mojego balkonu

Czas  z przewodnikiem-hostem couchsurfingowym spędziłam na zwiedzaniu miasta, jeżdżeniu po górach, zwiedzaniu, kosztowaniu lokalnych potraw, piw itd. Był też samotny spacer po górach. Większość ludzi peszyła się na mój widok, byli ciekawi kim jestem i co tu robię. Witali się ze mną. Pierwszy raz moja obecność gdzieś wywołała tyle emocji. I to w dodatku tak skrajnych. Dzieci chowały się, zerkały z ukrycia, albo biegły do mnie, żeby mnie dotknąć. Czasem odnosiłam wrażenie, jakby między swoimi domami biała osoba przechodziła pierwszy raz (bo białe osoby i są, oczywiście, ale w restauracjach, drogich hotelach i samochodach, przenoszących ich z punktu a do b, mało co na ulicach, a tym bardziej gdzieś w lokalnych wioskach górskich).


Stolica zachwyciła mnie na tyle, że postanowiłam zostać 1 dzień dłużej, i tak nie mając potwierdzonego hosta w Cap Haitien, wyruszyłam w 7 godzinną podróż autobusem (ponownie jako jedyna biała), po górskich serpentynach, 'drodze' która ledwo co jest przejezdna, i która w zasadzie nie jest drogą, a ścieżką wyjeżdżoną przez auta. Pierwszy problem jaki pojawił się był właśnie z noclegiem, bo nie miałam żadnego potwierdzenia co do noclegu, żadnych adresów hosteli, do tego ludzie na ulicach widząc białą osobę oblegają ją z każdej strony. Wzięłam swoją torbę i zaczęłam iść. Nie miałam pojęcia gdzie, ale zawsze się gdzieś dojdzie. Hej przygodo, tego chciałaś, podróżowanie samemu, couchsurfing, spontaniczność. Trafiłam na stację benzynową z restauracją (telefon wykrył, że tam jest wi-fi), bliska płaczu prosząc (ba, błagając) o hasło (oczywiście, że nie było dostępne dla gości), dostałam z litości. Udało mi się porozmawiać nawiązać kontakt z dziewczyną, u której miałam spać, potwierdziła pobyt, przyjechała po mnie, czyli wszystko zakończyło się pozytywnie, ale przysięgam, że były to ze 2 godziny baaardzo dużego stresu (potem było gorzej).


Czas z moją couchsurfingową hostką spędziłam aktywnie, bardziej lokalnie, korzystając z transportu publicznego, spacerując. Mieszkałam przy głównej ulicy, przy której ruch zaczynał się o 5-6 rano (widoki powyżej). Motocykle załadowane po 4 osoby, klaksony, straganowe przekrzykiwanie. Nie miałam ciepłej wody, ba często i w ogóle jej nie było, tak jak i prądu (łącznie był może przez maksymalnie 10 godzin, podczas 4 dniowego pobytu i nigdy nie było wiadomo, kiedy będzie). Niesamowite oderwanie od telefonu, problemów pierwszego świata, wszystkiego.


Po 2 dniach przyszedł czas na wycieczkę. Wybrałam się samotnie na najsłynniejszy punkt Haiti- Sans Souci Palace i Citadelle Laferrière
Tap tapem przedostałam się do Milot. 
Na miejscu obległo mnie mnóstwo ludzi proponując mi bycie moim przewodnikiem, transport motocyklem czy też koniem na Citadelle, starając się tym samym wykorzystać fakt, że nie jestem stąd, więc o cenach nie mam pojęcia. Przygotowana na taką sytuację, po twardych negocjacjach wzięłam motocykl i pojechałam (by dostać się na samą górę, trzeba liczyć 3 godzinny marsz, druga opcja- wziąć motocykl i podjechać na parking, skąd na piechotę jakieś 40 minut przy czym jest bardzo stromo). 
Na parkingu znów proponowano mi wszystko co tylko się dało, jednak asertywnie odmówiłam i powędrowałam. 



Na szczycie piękne widoki, całość robi ogromne wrażenie. Pozwiedzałam, odpoczęłam (tu śmieszna historia, gdyż leżałam na dziedzińcu i upajałam się ciszą i widokami, po czym podeszła do mnie grupa młodych Haitańczyków, pytając czy wszystko ok, i żartując, że mam się nie martwić, że jestem biała, i muszą mnie zmartwić ale nawet takie leżenie w 40 stopniowym upale nie da mi aż takiej opalenizny) i czas było wracać. Znów 40 min marszu, motocykl na dół, tap tap do miasta i spacer do domu gdzie stacjonowałam. 




Następnego dnia miała zakończyć się moja przygoda w Haiti. Spakowana wybrałam się na ostatni spacer, i na pożegnanie ze wszystkimi poznanymi tam ludźmi. Oczywiście było by za prosto, gdyby historia skończyła się ot tak. Rano, bladym świtem, wybrałam się na autobus, który miał mnie zabrać do stolicy Dominikany. A tam, niespodzianka. Bilet kupiony jeszcze tylko formalność z urzędnikiem z granicy i można jechać. Okazało się jednak, że nie mam wizy, jestem na Haiti nielegalnie, nie mogą mnie wypuścić z kraju. Powiedziano mi jeszcze, że muszę wrócić do miejsca, do którego przyleciałam i tam muszą mi dać pieczątkę, po czym mam wrócić. Podróż w jedną stronę tam trwa 7 godzin, więc nie było opcji, żeby tam wrócić. Do tego nie było pewności, że uda mi się cokolwiek tam załatwić. Wybrałam się do biura imigracji, tam odesłano mnie na lotnisko w ich mieście. Załatwianie wszystkiego było wyczerpujące i bardzo mozolne. Na opuszczenie Haiti tego dnia już nie było mowy, bo granica zamykana jest o 18, ostatni autobus już odjechał a ja dalej nie miałam wizy. Całość rozwiązał prawnik, z którym miałam wizytę u szefa departamentu imigracji (jeszcze musiał mi dać swoja marynarkę, bo miałam odkryte ramiona, co jest brakiem szacunku). Ten wydał oświadczenie, że z kraju można mnie wypuścić. Po niewiarygodnym stresie jakim przeżyłam, przyszedł czas na relaks. Udałam się na festiwal muzyczny, gdzie spędziłam miły wieczór, żegnając się po raz kolejny z miejscem i ludźmi. I tak następnego ranka, udało mi się przedostać przez granicę, i kontynuować swoją przygodę na Dominikanie.  









O tym miejscu mogłabym opowiadać godzinami. Wszystko było tak inne, nowe, magiczne. Patrzeć na ludzi, którzy nie mają nic, a są szczęśliwi, bo wstali. Zapachy, czy to na targu, przy budkach z jedzeniem, owoców, czy te skrajne, jak śmieci na ziemi i brud. Jeżdżenie na motocyklu w 3 osoby, łapanie tap tapa, jedzenie! Lekcja na całe życie!

wtorek, 10 listopada 2015

- STANY -

CZYLI JAK SPĘDZIŁAM MIESIĄC WOLNEGO

CZ. 1 USA


Rzecz, która najbardziej mnie cieszy, i z której jestem najdumniejsza, to fakt idealnie spędzonych wakacji- wakacji życia. 

New York - Dallas - Austin - San Antonio - Houston - New Orleans - Orlando - Miami - Haiti - Dominikan Republic - Chicago - New York

Trasa bardzo obszerna, ale na wszystko był czas. Jako, że jestem osobą umiejącą zagospodarować sobie swój własny czas, kompana do podróżowania rozpaczliwie nie szukałam. Znalazł się przypadkiem, ale tylko na jej część, i tak, wraz z jedną polką, udałyśmy się w cudowną podróż. Miami, Haiti i Dominikanę podbiłam sama.
koszty? noclegi $20, bilety lotnicze i autobusowe (między miastami) ok $600 + przebookowanie lotu ok $150 (koniec, końców zamiast polecieć do Chicago, zostałam dłużej na Dominikanie). Trochę poszalałam jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy na miejscu, ale jednak jedzenie na miesiąc, komunikacja miejska, bilety wstępu, pamiątki itd (starałam sobie nie żałować, bo raczej drugi raz do tych miejsc nie trafię)

Opowiadać o każdym mieście bardzo dużo, więc może powiem tylko co mnie najbardziej zachwyciło w każdym z nich. Oczywiście pomijam typowe turystyczne atrakcję, które możecie znaleźć bez żadnego trudu (chyba, że to ona przykuła moją uwagę)

TEXAS: hmm, niesamowity akcent ludzi, zrozumieć się nie da. Na początku myślałam, że ludzie z NY, NJ mają mocny akcent, ale wiadomo, da się przywyknąć, w końcu tutaj mieszkam, Ale Teksas?! Szybko jak nie wiem, no i zjadane końcówki. Oczywiście da się szybko przyzwyczaić, ale szok na początku był.
W teksasie, bardzo dobrze kojarzyć mi się będzie Subway, czyli najczęściej wybierane miejsce śniadaniowe oraz 7 eleven, za to, że jest wszechobecny, ma darmowe toalety, wszystko czego człowiekowi potrzeba, a nawet i więcej, bo i alkohol ma (W NJ nie kupicie piwa w sklepie spożywczym, trzeba szukać monopolowego). I pogoda, słońce mocne cały czas, aż mi się zatęskniło!

Dallas - tutaj najbardziej spodobało mi się muzeum sztuki z ich stanowiskiem do jej tworzenia. Bardzo ciekawe miejsce na mapie miasta.


Austin - North Loop i ulica 53, na której znajdują się sklepy z antykami, vintage, wegańskie taco, wszystko utrzymane w konwencji typowo teksańskiej, niskie, pojedyncze, przy ulicy. Bardzo fajne, ale dość daleko od centrum, trafiłam tam tylko dlatego, że mieszkałam parę przecznic od tego miejsca. Tutaj też warto wygooglować 'Hamilton Pool', który znajduje się w okolicy tego miasta.



San Antonio - oczywiście mogłabym polecić przejście się River Walkiem, bo jest super, ale jeśli chcecie zjeść, koniecznie wybierzcie się na Alamo Street Eat Bar, czyli super miejsce, z food truckami, piwem, i muzyką, warto posiedzieć, odpocząć po intensywnym zwiedzaniu i to raczej z lokalnymi niż z turystami




Houston - to miasto akurat było dla mnie zaskoczeniem. Trafiłam tam w okolicach nocnych 11-12, i za ciekawie to nie było. Zdążyłam zobaczyć męskie przyrodzenie, pełno pijących, przystawiających się bezdomnych, aż chciało się uciekać. Za dnia jednak, okazało się być bardzo przyjemnie. Museum District, Hermann Park, McGovern Gardens, Menil Collection. Jedynie ze znalezieniem jedzenia był jakiś dziwny problem, nie wiedzieć dlaczego.





LOUISIANA
Nowy Orlean - tu polecam wszystko, hahaha, cudowne miejsce, gdzie faktycznie można trafić na muzykę wszędzie. Czy to w parku, na ulicy, w każdym barze, na statku, w sklepie, wszędzie! Promocje piwa sięgają do 3 w cenie 1, cudowny klimat, kolorowe budynki, niska zabudowa, Franchmen street (bardziej lokalna niż Bourbon St), City Park, główna ulica, ze starym tramwajem i palmami



FLORYDA
Orlando - tutaj trafiłam na super lokalizację, bo w Downtown, gdzie oczywiście bardzo polecam Eola Lake Park, z której widać panoramę miasta i lokalne bary z muzyką na żywo. Nie opowiem jednak, o wszystkich parkach rozrywki, bo dla mnie Orlando było bardziej postojem na chwilę, i w parku żadnym nie byłam.


Miami - tutaj najbardziej podobał mi się balkon na 48 piętrze z widokiem na całe miasto i muzeum sztuki z hamakami przed nim.




Najdziwniejsze rzeczy po drodze:
- Nie wydałam złamanego grosza na nocleg (warunki były różne- raz materac, 2 razy własny pokój z łazienką, 2 razy kanapa w salonie, 2 razy dodatkowe łóżko)
- Na noc przed pobytem w Nowym Orleanie, chłopak u którego miał być nocleg zrezygnował. Bardzo zdenerwowana, rozmawiałam o tym z Hostem z Houston, i ten zadzwonił do kogoś, kto zna, kogoś, kto może mnie przenocować. I tak uratował mnie z opresji.
- W Orlando nie miałam Hosta, aż na godzinę przed tym, jak wysiadłam z autobusu, właśnie w Orlando. Już w myśli było szukanie hostelu, ławki, czegokolwiek, ale udało się. W dniu wyjazdu natomiast, zaspałam na autobus do Miami (to chyba z tej ekscytacji, że śpię na łóżku a nie gdzieś na zewnątrz)
- W Austin byłam na domówce na 150 osób, z muzyką na żywo i wystawą sztuki, którą można było kupić. Przed tą też imprezą wychodząc z auta wpadłam w kaktusa, po czym na udzie została mi blizna


  

poniedziałek, 9 listopada 2015

- PORTUGALIA -

A dokładniej cały miesiąc wakacji w Portugalii.
Czyli o tym, że można trafić super i dużo podróżować.


Plan prosty, zabieram dwójkę moich dzieciaków (3 i 5) do samolotu, lądujemy w Kanadzie, tam spędzamy 2 dni w domu dziadków, a potem wraz z babcią lot do Porto, gdzie odbiera nas host dziadek... I (niespodziewanie) MOI RODZICE.
Samo opuszczenie wszystkiego i wszystkich w USA na miesiąc, znów było jakimś tam wyzwaniem. Wiadomo super, bo dom na plaży, piękna pogoda, wakacyjny klimat, zwiedzanie, rodzice, siostra z mężem i dzieciaczkiem przy mnie, ale mimo wszystko jakaś tam cząsteczka mnie się bała i nie chciała. Bo nie znam (nie lubię) na tyle dziadków, żeby z nimi mieszkać miesiąc, bo język, którego nie znam, bo nowe otoczenie, brak znajomych. Tak naprawdę wszystko inne.
Początkowo, z okazji tego, że była rodzina, mój grafik był bardzo korzystny, zatem co drugą noc spędzałam ze swoimi.



Podczas miesiąca w Portugalii, pozwiedzałam kilka pięknych miejsc. Wybrałam się do Stolicy- Lizbony, oraz zahaczyłam, o kilka mniejszych ale bardzo uroczych zakątków.
To trzeba przyznać, Portugalia jest bardzo urokliwym miejscem, z niesamowitym klimatem, wąskimi uliczkami, kamieniem brukowym, cudowną architekturą, pysznymi owocami. No i kolory! Wszędzie kolory! Kolorowe chusty, wiadra, parasolki, chorągiewki wiszą nad naszymi głowami, jako ozdoba uliczek. Kolorowe kurczaki, jako symbol Portugalii, też zdobią wiele zakątków. No i te widoki. Połączenie gór, oceanu, miasta dodaje specjalnego klimatu. No i pieczywo. W końcu, po długim czasie, dane mi było skosztować 'normalnego' pieczywa (w stanach chleb występuje w postaci chleba tostowego, który jest słodki). Raz, moja mama przywiozła mi chleb własnej produkcji, no a dwa, co jak co, ale Portugalczycy chleb mają wyśmienity! Oczywiście nie wszystko było pięknie i kolorowo, bo przez miesiąc spędzony z dziadkami bardziej się chyba oddaliliśmy, niż zbliżyliśmy... no niestety, dziadkowie moim PM nie byli. Chociaż cały wyjazd na duży PLUS, nie mogłam się doczekać powrotu. Zobaczenia wszystkich 'u siebie', wyspania się na 'swoim' łóżku, a co najważniejsze, WŁASNYCH WAKACJI. I to nie byle jakich, bo aż całego miesiąca!







 Zapraszam również na IG, gdzie z pewnością zdjęcia systematyczniej niż tu, i do tego na bieżąco: przodkaa