wtorek, 17 listopada 2015

- HAITI -

CZYLI JAK TO TAM BYŁO
CZ. 2 WAKACJI

No i pierwsze co mi się na usta ciśnie, to CUDOWNIE!
Długi post, ale mógł być jeszcze dłuższy

HAITI

Zaraz po tym jak wysiadłam z samolotu, przywitała mnie kapela grająca haitańskie rytmy, uśmiechnięci widząc białą osobę (w samolocie byłam jedyna, robiono mi nawet zdjęcia), przeszłam kontrolę (jak się potem okazało błędnie) i szczęśliwa wyszłam na zewnątrz. Przed lotniskiem, pod wiatą utkaną z palmy, stoi pełno osób. Nie wiem czy te osoby czekały na bliskich, czy raczej stały w roli gapiów. Błyskawicznie zostałam ostrzeżona, że moja torba jest otwarta na pół centymetra, i mam ją zapiąć, a telefon schować i nie trzymać w ręku. Przyjechał po mnie mój host. Z kwestii bezpieczeństwa, on dodał natomiast, że trzeba być ostrożnym bo kieszonkowcy, oraz ludzie mogą być mało przyjaźni, jeśli chodzi o robienie im zdjęć.
Moje mieszkanie w Port Au Prince mieściło się w górach, widok rozciągał się piękny. Bardzo szokujący w nocy, kiedy wiesz, że pod tobą rozpościera się całe miasto, powinno się świecić w nocy, a zamiast tego, było tylko parę zapalonych lamp. No cóż, biedę widać nie tylko w tym. Nie ma elektryczności, wody, jedzenia, a w nocy było słychać strzały.
Mieszkając u ambasadora, nie musiałam się martwić o nic. Była woda (i to ciepła), prąd praktycznie non stop (z jedną tylko przerwą), wi-fi(!), mur wysoki na 4 piętra i drutem kolczastym, pod napięciem, strażnik przed wejściem z karabinem na 1.5 m.

Domek na drzewie to Hostel, widok z obserwatorium w górach, i widok z mojego balkonu

Czas  z przewodnikiem-hostem couchsurfingowym spędziłam na zwiedzaniu miasta, jeżdżeniu po górach, zwiedzaniu, kosztowaniu lokalnych potraw, piw itd. Był też samotny spacer po górach. Większość ludzi peszyła się na mój widok, byli ciekawi kim jestem i co tu robię. Witali się ze mną. Pierwszy raz moja obecność gdzieś wywołała tyle emocji. I to w dodatku tak skrajnych. Dzieci chowały się, zerkały z ukrycia, albo biegły do mnie, żeby mnie dotknąć. Czasem odnosiłam wrażenie, jakby między swoimi domami biała osoba przechodziła pierwszy raz (bo białe osoby i są, oczywiście, ale w restauracjach, drogich hotelach i samochodach, przenoszących ich z punktu a do b, mało co na ulicach, a tym bardziej gdzieś w lokalnych wioskach górskich).


Stolica zachwyciła mnie na tyle, że postanowiłam zostać 1 dzień dłużej, i tak nie mając potwierdzonego hosta w Cap Haitien, wyruszyłam w 7 godzinną podróż autobusem (ponownie jako jedyna biała), po górskich serpentynach, 'drodze' która ledwo co jest przejezdna, i która w zasadzie nie jest drogą, a ścieżką wyjeżdżoną przez auta. Pierwszy problem jaki pojawił się był właśnie z noclegiem, bo nie miałam żadnego potwierdzenia co do noclegu, żadnych adresów hosteli, do tego ludzie na ulicach widząc białą osobę oblegają ją z każdej strony. Wzięłam swoją torbę i zaczęłam iść. Nie miałam pojęcia gdzie, ale zawsze się gdzieś dojdzie. Hej przygodo, tego chciałaś, podróżowanie samemu, couchsurfing, spontaniczność. Trafiłam na stację benzynową z restauracją (telefon wykrył, że tam jest wi-fi), bliska płaczu prosząc (ba, błagając) o hasło (oczywiście, że nie było dostępne dla gości), dostałam z litości. Udało mi się porozmawiać nawiązać kontakt z dziewczyną, u której miałam spać, potwierdziła pobyt, przyjechała po mnie, czyli wszystko zakończyło się pozytywnie, ale przysięgam, że były to ze 2 godziny baaardzo dużego stresu (potem było gorzej).


Czas z moją couchsurfingową hostką spędziłam aktywnie, bardziej lokalnie, korzystając z transportu publicznego, spacerując. Mieszkałam przy głównej ulicy, przy której ruch zaczynał się o 5-6 rano (widoki powyżej). Motocykle załadowane po 4 osoby, klaksony, straganowe przekrzykiwanie. Nie miałam ciepłej wody, ba często i w ogóle jej nie było, tak jak i prądu (łącznie był może przez maksymalnie 10 godzin, podczas 4 dniowego pobytu i nigdy nie było wiadomo, kiedy będzie). Niesamowite oderwanie od telefonu, problemów pierwszego świata, wszystkiego.


Po 2 dniach przyszedł czas na wycieczkę. Wybrałam się samotnie na najsłynniejszy punkt Haiti- Sans Souci Palace i Citadelle Laferrière
Tap tapem przedostałam się do Milot. 
Na miejscu obległo mnie mnóstwo ludzi proponując mi bycie moim przewodnikiem, transport motocyklem czy też koniem na Citadelle, starając się tym samym wykorzystać fakt, że nie jestem stąd, więc o cenach nie mam pojęcia. Przygotowana na taką sytuację, po twardych negocjacjach wzięłam motocykl i pojechałam (by dostać się na samą górę, trzeba liczyć 3 godzinny marsz, druga opcja- wziąć motocykl i podjechać na parking, skąd na piechotę jakieś 40 minut przy czym jest bardzo stromo). 
Na parkingu znów proponowano mi wszystko co tylko się dało, jednak asertywnie odmówiłam i powędrowałam. 



Na szczycie piękne widoki, całość robi ogromne wrażenie. Pozwiedzałam, odpoczęłam (tu śmieszna historia, gdyż leżałam na dziedzińcu i upajałam się ciszą i widokami, po czym podeszła do mnie grupa młodych Haitańczyków, pytając czy wszystko ok, i żartując, że mam się nie martwić, że jestem biała, i muszą mnie zmartwić ale nawet takie leżenie w 40 stopniowym upale nie da mi aż takiej opalenizny) i czas było wracać. Znów 40 min marszu, motocykl na dół, tap tap do miasta i spacer do domu gdzie stacjonowałam. 




Następnego dnia miała zakończyć się moja przygoda w Haiti. Spakowana wybrałam się na ostatni spacer, i na pożegnanie ze wszystkimi poznanymi tam ludźmi. Oczywiście było by za prosto, gdyby historia skończyła się ot tak. Rano, bladym świtem, wybrałam się na autobus, który miał mnie zabrać do stolicy Dominikany. A tam, niespodzianka. Bilet kupiony jeszcze tylko formalność z urzędnikiem z granicy i można jechać. Okazało się jednak, że nie mam wizy, jestem na Haiti nielegalnie, nie mogą mnie wypuścić z kraju. Powiedziano mi jeszcze, że muszę wrócić do miejsca, do którego przyleciałam i tam muszą mi dać pieczątkę, po czym mam wrócić. Podróż w jedną stronę tam trwa 7 godzin, więc nie było opcji, żeby tam wrócić. Do tego nie było pewności, że uda mi się cokolwiek tam załatwić. Wybrałam się do biura imigracji, tam odesłano mnie na lotnisko w ich mieście. Załatwianie wszystkiego było wyczerpujące i bardzo mozolne. Na opuszczenie Haiti tego dnia już nie było mowy, bo granica zamykana jest o 18, ostatni autobus już odjechał a ja dalej nie miałam wizy. Całość rozwiązał prawnik, z którym miałam wizytę u szefa departamentu imigracji (jeszcze musiał mi dać swoja marynarkę, bo miałam odkryte ramiona, co jest brakiem szacunku). Ten wydał oświadczenie, że z kraju można mnie wypuścić. Po niewiarygodnym stresie jakim przeżyłam, przyszedł czas na relaks. Udałam się na festiwal muzyczny, gdzie spędziłam miły wieczór, żegnając się po raz kolejny z miejscem i ludźmi. I tak następnego ranka, udało mi się przedostać przez granicę, i kontynuować swoją przygodę na Dominikanie.  









O tym miejscu mogłabym opowiadać godzinami. Wszystko było tak inne, nowe, magiczne. Patrzeć na ludzi, którzy nie mają nic, a są szczęśliwi, bo wstali. Zapachy, czy to na targu, przy budkach z jedzeniem, owoców, czy te skrajne, jak śmieci na ziemi i brud. Jeżdżenie na motocyklu w 3 osoby, łapanie tap tapa, jedzenie! Lekcja na całe życie!

4 komentarze:

  1. A ja bym mogla Ciebie czytac i czytac, bo nie wiem, czy sama mialabym jaja na taka podroz. Szacun i czekam na wiecej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super:) jak to czytalam od razu przypominały mi się indie:) brawa za reaktywację:*

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakby powiedziała Maria "baawaa, baawaa" :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Wydawało mi się że jestem odważna jeżeli chodzi o podróżowanie ale na taką podróż w życiu bym się nie zdecydowała! Czekam na Dominikanę.
    mycanadiandreams.wordpress.com

    OdpowiedzUsuń